Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się zupełnie; i poszedł za innymi zadowolony, z pewną ulgą, rad że się pozbył tego szczęścia, które go oszołamiało.
Teraz trudno tam było przejść. Wszystkie ławki zdobyte były szturmem, grupy zwiedzających, tamując przejście, zagradzały aleje, gdzie zatrzymywał się wolny pochód widzów i napływał co chwila przed te bronzy i marmury, które zyskały sobie powodzenie. Od strony bufetu dochodził szmer głośny, brzęk talerzy, podstawek i łyżek, który zlewał się z żywem drganiem pośród olbrzymiej nawy. Wróble uciekły napowrót w las wiązań metalowych, słychać było przenikliwy ich świergot, którym składały hołd zachodzącemu słońcu pod ciepłem szyb pokryciem. Robiło się parno, wilgotne gorąco oranżeryi, powietrze nieruchome, z przymieszką mdłego zapachu świeżo poruszonej ziemi. I przemagając całe to falowanie tłumu w ogrodzie, rozlegał się hałas w salach górnych, tupot nóg po posadzkach i żelaznych schodach, wciąż wyjący, jak głuchy szum burzy, rozbijającej się o brzegi.
Klaudyusz, który pojmował dokładnie teraz zgiełk ten, w końcu nie miał już dla niczego prócz dla niego ucha. To była owa wesołość tłumu, którego śmiechy, krzyki i wycia urastały w uragan przed jego obrazem. Mimowolnie drgnął zdenerwowany i zawołał niecierpliwie: Ah! i czegóż tu czekamy jeszcze? Ja nie myślę nic tu jeść w bufecie, to czuć wszystko