Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się śmiechów publiczności, z miną wyzywającą, jak gdyby posłyszał świst kul. Dyskretne u wejścia śmiechy te, rozgłośniejszemi stawały się, w miarę jak się posuwał. W trzeciej sali już kobiety nie tłumiły ich zupełnie pod chusteczkami, mężczyzni wysuwali naprzód brzuchy, folgując sobie. Była to zaraźliwa wesołość tłumu, przybyłego po to, aby się bawić, podniecającego się zwolna, wybuchającego z powodu drobnostki, rozweselonego zarówno przez piękne rzeczy, jak i przez najobrzydliwsze. Mniej śmiano się przed Chrystusem Chaine’a, jak przed studyum kobiety, której krzyż wystający, jakby wychodzący z płótna, niezwykle komiczne robił wrażenie. „Dama w bieli“ zdumiewała i zgromadzała tłum przed sobą; trącano się łokciami, ciśnięto się i zawsze przed nią stała jakaś grupa z otwartą gębą. I każde płótno miało tego rodzaju powodzenie, ludzie zwoływali się zdaleka, aby sobie pokazać coś zabawnego; dowcipy obiegały z ust do ust ciągle; tak, że Klaudyusz, wchodząc do czwartej sali, ścigany wciąż tą burzą ustawicznie się wzmagającą, omal nie wypoliczkował jakiejś starej jejmości, której gdakanie doprowadzało go do rozpaczy.
— Cóż za idioci! — powiedział, zwracając się do reszty — Co? miałoby się ochotę rznąć im o łeb arcydzieła!
Sandoz zawrzał także; a Fagerolles wciąż chwalił bardzo głośno najgorsze malowidła, co