Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cia. Podnosił głowę, przypatrywał się. Niebawem w gwarze głośnym tłumu, który go oszołomił, rozróżnił lekkie śmiechy, powstrzymywane jeszcze, które pokrywało tupanie nóg i szmer rozmów. Przed niektóremi obrazami zwiedzający żartowali widocznie. To go zaniepokoiło, bo był on z natury ufny i wrażliwy jak kobieta, pośród swej rewolucyjnej szorstkości, oczekujący zawsze męczeństwa i zawsze zdumiały, że go odpychają i że zeń szydzą. Wyszeptał:
— Jacyś oni tu bardzo weseli!
— Boć i jest z czego — zauważył Sandoz. — Popatrz no na te cudackie konie.
Ale w tej chwili, kiedy zapóźniali się w pierwszej sali, wpadł na nich Fagerolles, nie spostrzegłszy ich poprzednio. Drgnął nierad widocznie temu spotkaniu. Zresztą natychmiast przybrał zwykłą uprzejmość.
— Patrzcież! Myślałem o was właśnie, jestem tu już od godziny.
— Gdzie oni wepchnęli obraz Klaudyusza? — spytał Sandoz.
Fagerolles, który dopiero co stał przez całe dwadzieścia minut przed tym obrazem, studyując go i studyując wrażenie, jakie on robi na publiczność, odpowiedział bez wahania:
— Nie wiem, nie mogłem go odkryć... Pójdziemy poszukać go razem, jeśli chcecie?
I przyłączył się do nich. Straszliwy farser, tym razem nie przybierał zwykłych swych ma-