Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w trawie, wciąż irytowała ją jeszcze. Była to osobista uraza, wstyd, że mogła przypuścić na chwilę, że poznaje siebie, głuche jakieś onieśmielenie w obec tego wielkiego ciała, które ją raziło, jakkolwiek coraz to mniej w niem odnajdowała swoich rysów. Naprzód protestowała przeciw niemu od wracaniem oczu. Teraz stawała przed niem całemi minutami z oczyma utkwionemi, w milczeniu. Jakim sposobem to podobieństwo do niej tak zniknęło? Im bardziej przykładał się malarz z zaciekłością większą, niezadowolniony z siebie po sto razy powracając do tego samego kawałka nie mogąc odnaleźć natury, która mu się wymykała tem więcej, za każdy raz niknęło to podobieństwo. I nie mogąc zdać sobie z tego sprawy me śmiejąc wyznać w obec samej siebie tego nawet, ona której wstyd dziewiczy oburzył się pierwszego dnia, ona doznawała wzrastającego codzien smutku na myśl, że nic tam z niej już nie pozostanie. Zdawało jej się, że ten fakt osłabiał ich przyjaźń, czuła się mniej jego bliską za każdym rozcierającym się rysem. Czyliż nie lubił jej już tak jak dawniej, skoro pozwalał jej tak ustąpić ze swej pracy? I co to była za kobieta inna ta twarz nieznana jej i niewyraźna, co zacierała jej twarz zwolna?
Klaudyusz zrozpaczony, że zepsuł głowę, nie wiedział właśnie w jakiby sposób uprosić ją o kilka godzin pozowania, Byłaby po prostu, byłby tylko zdjął zarys. Ale widział ją tak roz-