Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ny począł wędrować tą drogą: leguminy, słoje, szuflady z cukierkami. Irma chodziła jeszcze do szkoły, kiedy jednego dnia zamykając sklep, chłopak sklepowy rzucił ją na poprzek koszyka fig. W pół roku później dom cały był już zjedzony, ojciec umierał z apopleksyi, ona zaś schroniła się do jakiejś biednej ciotki, która ją biła; oczywista rzecz więc, że uciekła ztamtąd z jakimś młodym człowiekiem z przeciwka, powracając tam wprawdzie po trzykroć na to, aby ulotnić się już na dobre pewnego pięknego poranku i używać wszystkich balików na Montmartre i Batignolach.
— Upadek! pomruknął Klaudyusz pogardliwym tonem.
Naraz, ponieważ jegomość jej podniósł się i wychodził szepnąwszy jej coś poprzednio do ucha, Irma Bécot patrzała jak znikał; potem z gwałtownością wymykającego się ucznia, podbiegła siadając na kolanach Fagerolles’a.
— Co? jak myślisz, czy on bardzo kuty!... Pocałuj mnie prędko, bo zaraz powróci.
Pocałowała go w same usta, napiła się z jego szklanki, i oddawała się innym równocześnie, śmiejąc się do nich w sposób zachęcający, bo miała szczególną namiętność do artystów, żałując zawsze, że nie są dość bogaci, aby módz dla siebie samych utrzymywać kobiety.
Zwłaszcza też Jory zdawał się zajmować ją przedewszystkiem, podrażniony, wlepiający w nią rozżarzone oczy. Ponieważ palił, wyrwała mu