Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— I to mówi Jory, król napastników, zadecydował Sandoz, ściskając dłoń nowoprzybyłego.
— Hę? co? Mahoudeau z nią sypia — począł znów Jory, kiedy wreszcie zrozumiał. Więc cóż, co to szkodzi? Kobieta, tego nie odmawia się nigdy.
— Ty, zadowolnił się rzeźbiarz odcięciem, tyś znowu popadł na pazury twojej, bo ci zabrała kawałek policzka.
Wszyscy wybuchnęli ponownie śmiechem i te raz znów Jory zaczerwienił się z kolei. W istocie na policzku jego widoczne były dwie porządnie głębokie szramy od paznogci. Syn urzędnika z Plassans, którego doprowadzał do rozpaczy swemi awanturami pięknego chłopaka o nienasyconym apetycie, dopełnił miary swego rozpasania uciekając ze śpiewaczką kawiarnianą, pod pretekstem, że w Paryżu zamierza się oddać literaturze i od pół roku, odkąd obozowali razem w nędznym hoteliku łacińskiej dzielnicy, dziewczyna ta zdzierała mu żywcem skórę, ilekroć zdradził ją dla pierwszej lepszej zabłoconej spódniczki, za którą wlókł się trotoarem. To też co chwila nosił nową jakąś szramę, nos pokrwawiony, ucho naderwane, oko podbite, podpuchłe i sine.
Poczęto gawędzić wreszcie, jeden tylko Chaine wciąż malował z uporną miną wolu w zaprzęgu. Jory natychmiast począł się zachwycać zarysem robotnicy u winobrania. I on także uwielbiał grube kobiety. Literacką swą karyerę rozpoczął sonetami romantycznemi, sławiącemi piersi i wy-