Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sklep po dawnej zbankrutowanej owocarni i zainstalował się tam, poprzestając po prostu na zamazaniu szyb pokładem kredy. W tem miejscu szerokiem i pustem, ulica przybiera charakter prowincyonalnej dobroduszności, złagodzony jeszcze przymieszką pewnej kościelnej woni: bramy stoją tu otworem, dozwalając przejrzeć do wnętrza głębokie podwórza; obora wyziewa ciepły powiew gnoju; mur jakiegoś klasztoru ciągnie się w nieskończoność. I tam to, usadowiony między tym klasztorem a składem ziół, znajdował się ów sklep zamieniony na pracownię, na którego szyldzie dotychczas wypisane były te słowa: Zieleniny i jarzyny, wielkiemi żółtemi literami.
Klaudyuszowi i Sandozowi omal nie wybiły oczu małe dziewczęta skaczące przez sznur pośród ulicy. Na trotoarach siedziały patryarchalnie całe rodziny, a barykady krzeseł zmuszały przyjaciół co chwila schodzić na środek ulicy. Dochodzili już jednak, kiedy widok składu ziół zatrzymał ich na chwilę. Pomiędzy dwoma wystawowemi oknami, naekorowanemi w irygatory, bandaże i wszelkiego rodzaju przyrządy ścisłego użytku, po za suszonemi ziołami u drzwi, zkąd wydobywał się bezprzestanny wyziew aromatyczny, stała przyglądając im się kobieta szczupła, brunetka, za nią zaś nieco, ukazywał się, zanurzony w cieniu, profil niskiego, wybladłego mężczyzny, widocznie wypluwającego płuca. Trącili się łokciami, z oczyma ożywionemi śmiechem,