łego niby śnieg kurzu, warstwa gruba przynajmniej na dwadzieścia centymetrów, którą, najmniejszy podmuch wiatru podnosił w górę niby obłok olbrzymi, spadający następnie na obie strony drogi i bielą pokrywający drzewa figowe, tudzież krzewy jerzyn.
Klotylda, którą niby dziecko bawił ów szmer pyłu, trzeszczącego pod jej stopami drobnemi, chciała Pascala zasłonić swoją parasolką.
— Słońce świeci ci w same oczy. Idź lepiej po lewej stronie!
Doktór atoli ostatecznie sam ujął parasolkę, by ją własnoręcznie nieść podczas dalszej wędrówki.
— Ależ to właśnie ty idziesz na złej stronie; niesienie parasolki zresztą musiało cię zmęczyć... Oto przecież stoimy u celu.
W pośrodku wyschłej płaszczyzny widniała już oaza zieleni, wspaniała kępa drzew. Było to właśnie la Séguiranne, miejscowość, gdzie się chowała Zofia u swej ciotki Bożenny, żony kolonisty! Ta ziemia, pełna ogni, za lada źródełkiem, za lada strumykiem, choćby naj mniejszym, rodziła roślinność wspaniałą, wówczas zaś rozlewały się tutaj cienie obfite, a chłodne, powstawały aleje, darzące ludzi schronieniem zacisznem, świeżem, przewybornem. Jawory, kasztany, wiązy strzelały potężnie wówczas w górę i znakomicie się rozrastały. Pospołu z podziwienia godnemi dębami zielonemi tworzyły one jedną aleję.
W chwili, gdy zbliżali się do folwarku, jedna z robotnic, przewracających trawę na łące, porzuciwszy widły, podbiegła ku nim szybko. Była to właśnie Zofia,
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/81
Wygląd
Ta strona została przepisana.