zawiózł je swemi końmi na dworzec kolei, gdzie na nich zaczeka.
Tymczasem była zaledwie godzina ósma; pozostało jeszcze przeszło dwie godziny swobodnego czasu. Były to dwie godziny, pełne bólów strasznych, tęsknoty dziwnej, próżni niczem niewypełnionej, bolesnego dreptania, goryczy, która po stokroć razy zatruła owo zerwanie.
Śniadanie zajęło zaledwie kwandrans.
Potem oboje to wstawali, to znowu siadali, a oczy nie schodziły z zegara. Minuty przeciągały się dla nich w wieczność całą, były rodzajem powolnego konania w tym domu, pustym teraz, niby grobowiec.
— Ach! co za wiatr! — odezwała się Klotylda po jednym z podrygów mistrala, który uderzył z hukiem w drzwi i okna.
Pascal, zbliżywszy się do okna, patrzył, jak drzewa uchylają się pod naciskiem burzy.
— Dzisiejszego ranka wzrósł jeszcze. Teraz muszę porządnie bać się o dach, ponieważ i tak już dachówki wszystkie pozrywane.
I już naprawdę nie byli sami we dwoje. Słyszeli tylko ów wiatr wściekły, który obalając i porywając wszystko, zabierał także i po cząstce ich życia.
Wreszcie o wpół do dziewiątej Pascal ozwał się krótko:
— Już czas, Klotyldo!
Ta wstała z krzesła, na którem spoczęła.
Chwilami zapominała już, że ma jechać. Nagle, teraz owa rzeczywistość okropna stanęła przed jej oczyma.
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/451
Wygląd
Ta strona została przepisana.