Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/394

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zornie wymarłe, a przecież kryjące pod ową martwotą burzliwe życie nocne, wraz z wszystkiemi jego klubami, tudzież grą rozszalałą — jeszcze trzy razy przebiegli przez owo miasto, krokiem przyspieszonym, pod koniec gorącego dnia sierpniowego, kiedy już chłód zaczynał powiewać nad ziemią.
W alei stały, powyprzęgane, stare wózki, które ułatwiały komunikacyę między miastem, a wioskami na górach okolicznych; w cieniu czarnem znowu jaworów, przed drzwiami kawiarń, goście, którzy już tam siedzieli od siódmej rano, spoglądali na nich z uśmiechem znaczącym. Również i na Nowem Mieście, gdzie służący porozsiadali się na progu domów bogatych, czuli, że cieszą się tam oni mniejszą sympatyą, aniżeli w opustoszałych ulicach dzielnicy Świętego Marka, gdzie stare pałace spoglądały na nich z jakiemś milczeniem przyjacielskiem.
Zawrócili więc z powrotem na Stare Miasto, doszli aż do Świętego Saturnina, aż do tej katedry, której ogród, należący do kapituły, tworzył zakątek cienisty, rozkoszne i zaciszne schronienie, skąd ich atoli wypędził jakiś biedak uporczywą prośbą o jałmużnę; on ich prosił o jałmużnę!
Ostatniemi czasy budowano wiele w kierunku dworca kolejowego; powstawało tam zwolna zupełnie nowe przedmieście; Pascal i Klotylda więc udali się w ową stronę.
Potem atoli jeszcze raz, ale już ostatni powrócili na plac Podprefektury, z niewytłomaczoną, lecz i nierozsądną nadzieją, która nagle powstała w ich sercach, że