Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/348

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A mimo to wszystko Karolek spał ustawicznie, spokojny, bosko, uśmiechnięty niby aniołek prawdziwy, nie przeczuwając nawet, iż życie z niego ucieka; obłąkana zaś wciąż jeszcze patrzyła na niego, lecz coraz bardziej zajęta, choć nie zdziwiona; przeciwnie, w jej spojrzeniu przebijało się pewne uradowanie, zupełnie taksamo, jak w chwilach, gdy goniła spojrzeniem zaciekawionem nieraz przez długie godziny lat wielkich, brzęczących much.
Sporo jeszcze czasu ubiegło.
Niteczka krwawa rozszerzyła się i zgrubiała; krople następowały prędzej, jedna po drugiej, z lekkiem i monotonnem pluskaniem, dającem się słyszeć za każdem spadnięciem.
Karolek na chwilę otworzył oczy.
Wówczas spostrzegł, iż jest cały oblany krwią.
Nie przestraszył się atoli, był już bowiem przyzwyczajony do tego krwawego wytrysku, który następował za każdem dotknięciem jego ciała.
Czuł się tylko znudzonym i z tego powodu narzekał.
Wreszcie instynkt ostrzegł go o niebezpieczeństwie, skutkiem czego okrutnie się zmięszał, zaczął narzekać coraz krzykliwiej, aż w końcu bełkotał tylko głośno, acz niewyraźnie:
— Mamo, mamo!
Brak sił musiał być u niego już wielkim, zbyt wielkim, ponieważ zdjęła go nieprzezwyciężona odrętwiałość; głowa z powrotem opadła mu na stół.
Oczy jego się zamknęły; zdawało się, że zasypia; i znakiem życia była tylko smętna skarga, łkanie łagodne, coraz bardziej niknące i coraz cichsze.