Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/335

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kości, które strawiły się wśród płomieni, ogarniających ciało.
Cały wuj był tam, razem ze swojem ubraniem z błękitnego kortu, razem z czapką futrzaną, którą nosił zimą i latem.
Bez wątpienia w chwili, gdy zaczął płonąć, jak sobótka, musiał pochylić się naprzód i upaść z krzesła na ziemię, co wyjaśnia, dlaczego krzesło było zaledwie osmolonem; teraz już nic więcej z niego nie pozostało, ani jednej kości, ani jednego zęba, ani jednego paznokcia, nic więcej, jak tylko owa mała kupka popiołu szarego, którą lada chwila mógł rozwiać wiatr, wpadający szeroką smugą przez drzwi, na oścież otwarte.
Klotylda tymczasem, znudzona, weszła teraz także do kuchni; Karolek zaś pozostał na dworze, ponieważ bardzo zajęło go ustawiczne skomlenie psa.
— Ach! mój Boże! co za woń wstrętna! — zawołała. — Co się tutaj stało?
Dreszcz nią wstrząsnął raz jeden i drugi, kiedy Pascal zaczął jej wyjaśniać prawdopodobny przebieg owej nadzwyczajnej katastrofy.
Już, już wzięła butelkę, by się jej bliżej przyjrzeć; lecz w mgnieniu oka postawiła ją ze wstrętem znowu na stole, poczuwszy, że jest wilgotną i oblaną ciałem wuja. Niczego nie można się było dotknąć; każda rzecz była niejako powleczoną tym łojem żółtawym, który sklejał ręce.
Dreszcz zimny, dreszcz szalonego obrzydzenia zawładnął nią niepodzielnie; płakała, bełkocząc:
— Smutna śmierć! wstrętna śmierć!