Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To już koniec — odezwał się — nie zamienimy już nigdy ani słowa w tym przedmiocie. Mojem marzeniem było zapewnić pani szczęście. O mnie niech pani będzie spokojną. Wprawdzie jestem podobny teraz do człowieka, któremu się dach zawalił nad głową, lecz przecież trzeba w ten lub ów sposób z gruzów się wydobyć. Tak, trzeba...
Tu fala krwi oblała jego policzki blade, na chwilę dech w piersiach się zaparł, odwrócił się i poszedł ku oknu, a potem znowu powrócił, chcąc niejako w ten sposób odzyskać równowagę straconą. Z piersi wydobywało się mu westchnienie ciężkie. I zapanowała cisza, którą niebawem przerwał odgłos kroków Pascala. Mistrz z rozmysłem hałaśliwie wstępował na schody, aby ostrzedz młodych, iż powraca.
— Błagam pana usilnie — odezwała się Klotylda szeptem — abyś ani słowem nie dał mistrzowi do poznania, co tutaj zaszło! On nic a nic nie wie o mojem postanowieniu, sama więc powiem, jak postąpiłam, ale muszę go nasamprzód nader ostrożnie przygotować.. Mistrz bowiem bardzo gorąco sobie życzył innego, pomyślnego dla pana rozwiązania sprawy.
Pascal ukazał się we drzwiach. Nogi drżały pod nim, chwiał się, wyglądał, jak człowiek zadyszany tem iż biegł prędko po schodach. Ale umiał jeszcze zdobyć się na wysiłek, by uśmiechnąć się do młodej pary.
— Jakże tam, moje dzieci?.. Czy już nakoniec powiedzieliście sobie wszystko i porozumieliście się ze sobą?
— Oczywista... tak.. porozumieliśmy się — odparł Ramond, drżący nerwowo zupełnie tak samo, jak Pascal.