Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ale tego ranka Pascal doszedł do szczytu swej fizycznej wytrzymałości i wieczorem już musiał położyć się do łóżka i został w niem do następnego wieczoru, nie chcąc nikogo wpuścić do swego pokoju. Napróżno Klotylda, zaniepokojona mocno, pięścią do drzwi kołatać zaczęła, nie odpowiedział ani słowa. Napróżno Martyna sama błagała pana przez dziurkę od klucza, aby jej chociaż odpowiedział, czy czego nie potrzebuje. Cisza panowała grobowa; zdawało się, jakgdyby pokój był pusty zupełnie. Potem rano, trzeciego dnia, gdy młoda dziewczyna prawie niechcący nacisnęła klamkę, drzwi się otworzyły... może już od godzin wielu nie były zamknięte?...
I mogła wejść swobodnie do tego pokoju, w którym noga jej nigdy nie postała. Był to duży pokój, wychodzący na północ i z tego powodu zimny. Zobaczyła w nim tylko łóżko żelazne małe bez firanek, przyrząd do natrysków w jednym rogu, długi stół czarny drewniany, krzeseł parę, na stole, na półkach wzdłuż ścian cała alchemia, moździerze, kociołki, ruszty, maszyny, narzędzia, butle, retorty.
Pascal był ubrany i siedział na skraju łóżka, które widocznie chciał sam posłać, lecz się tym wysiłkiem wyczerpał.
— Mistrzu, pozwól mi pielęgnować cię! — rzekła wzruszona i zalękniona, nie śmiejąc iść dalej i przystąpić bliżej.
Gestem najwyższego znużenia odpowiedział na tę serdeczną propozycyę.
— O!... możesz wejść... nie wybiję cię!... nie mam siły na to dosyć!...