Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Och! mistrzu!
I w tym wykrzyknika „mistrzu“ tak czułym, tak pełnym tkliwego poddania się, w tym tytule, wyrażającym zupełne posłuszeństwo, a używanym celem ominięcia wyrazów „wuju, czy „ojciec chrzestny“, które uważała za zbyt nikłe, po raz pierwszy błysnął płomień buntu, odpór istoty, czującej swoją siłę i żądnej samodzielności.
Niemal już przed dwoma godzinami odepchnęła podobiznę dokładną i poprawną wielkich malw, by na innym kartonie nakreślić całą garść kwiatów fantazyjnych, kwiatów wymarzonych, nadzwyczajnych a wspaniałych.
Trafiało się to już jej nieraz, że odskakiwała nagle od rzeczywistości, goniła wyobraźnią w krainę szalonych fantazyj właśnie w trakcie pracy nad podobizną jak najściślejszą. Ową żądzę zadawalniała ona natychmiast, oddając się z taką namiętnością, z takiem upodobaniem gorącem malowaniu owego kwiecia nadzwyczajnego, że nigdy się nie powtarzała. I wówczas tworzyła róże o sercu skrwawionem, płaczące łzami ze siarki, lilie przypominające urny z kryształu, a nawet kwiaty o kształtach dotychczas nieznanych dzięki powiększeniu rozmiarów liści i rozigraniu sztucznem całej chmury kielichów.
Teraz rzuciła na liść, nakreślony energicznym rozmachem czarnego ołówka, deszcz rzęsisty gwiazdeczek bladych, potop gęsty listeczków niesłychanie wytwornych, podczas gdy w jednym rogu widniało jakieś zjawisko trudne do określenia — coś, niby pęczek, rozchylający właśnie swe delikatne osłonki.