Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zapanowało milczenie. Lekki, zimny dreszcz wstrząsnął obecnymi. Tym razem pierwsza odezwała się głosem wzruszonym Klotylda, która dotychczas stałe zachowywała milczenie:
— Masz słuszność, wuju, pójdziemy tam wszyscy razem.
Nawet Felicyta musiała się zgodzić.
Towarzystwo wsiadło do powozu, Macquart zaś usadowił się na koźle przy stangrecie. Jakaś gorączka okryła bladością zmęczone oblicze Maksyma; podczas krótkiej tej przejażdżki wypytywał Pascala o Karolka niby to z rodzajem czułości ojcowskiej, pod którą ukrywał się wzrastający niepokój.
Doktór, pod wrażeniem surowo nakazujących spojrzeń matki, starał się złagodzić prawdziwy stan rzeczy. Mój Boże! dziecko nie posiada zdrowia zbyt silnego; z tego też powodu rodzina nader chętnie na całe tygodnie zostawia go u wuja na wsi; żadnej jednak oznaczonej choroby tutaj niema.
Pascal zamilczał, że przez czas pewien marzył o wyposażeniu chłopca w mózg, tudzież muszkuły, zastrzykując mu dawki odpowiednie substancyi nerwowej; wszelkie jego usiłowania przecież rozbiły się o jedno stale powracające zjawisko; najmniejsze choćby zastrzykiwania wywoływały u małego krwotoki, które za każdym razem trzeba było powstrzymywać za pośrednictwem bandażów i okładów; było to rozprzężenie tkanek, powstałe ze zwyrodnienia, lub rosa z krwi, przeciekającej przez skórę; nadewszystko zaś krew rzucała mu się nosem i to tak gwałtownie, tak obficie, że nie można go było zostawić