Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

liwemi, smugami ziemi krwisto-czerwonej, wysuwającemi się z każdego zręba, z pustką, przeraźliwą, którą przerywały jedynie orły, unoszące się w górze.
Felicyta milczała uporczywie przez całą drogę, wciąż zatopiona w domysłach z miną zasępioną.
Powietrze było istotnie bardzo duszne; słońce paliło, przysłonięte obłokiem z wielkich chmur sinych.
Pascal, niemal sam jeden, mówił ustawicznie, zapalając się do tej przyrody południowej i bujnej, a przytem starając się ów zapał przelać również i na synowca. Napróżno przecież wykrzykiwał, objaśniał mu zaciętość, z jaką oliwki, figi i jerzyny krzewiły się wśród skał, objaśniał mu również i życie tych ostatnich, ów olbrzymi, tudzież potężny szkielet ziemi, po którego szczycie słychać było wiatr hulający Maksym nie rozgrzał się ani na chwilę, milcząc trworzliwie wobec tych łomów o majestacie dzikim, łomów, których ogrom zupełnie go unicestwiał. Wolał raczej spoglądać na siostrę, która siedziała na wprost niego. Wprawiała go ona w coraz większy zachwyt, gdy widział ją tak zdrową, oraz tak szczęśliwą, z piękną główką okrągłą, czołem prostem, dobrze zbudowaną. Chwilami spojrzenia ich krzyżowały się, a wtedy ona posyłała mu słodki uśmiech, co wprawiało go w zachwyt prawdziwy.
Dzikość wąwozu stopniowo łagodniała, obie ściany skaliste zwolna malały; powóz jechał już pomiędzy stokami łagodnemi, o pochyłościach nieznacznych, obficie usianych rumiankami i lewandą. Była to przecież jeszcze pustynia, tu i owdzie widniały przestrzenie łyse, zielonawe i fioletowe, skąd lekki powiew wiatru przyno-