Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 2.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nieco dalej, jegomość w podeszłym wieku przywołał konduktora. Z za jego pleców, wyglądała młoda, ładna brunetka, prawdopodobnie żona.
— Dlaczego się nie zabezpieczono przed czemś podobnem?... To nie do wybaczenia!... Wracam z Londynu, interesy moje wzywają mnie do Paryża, musze tam być dziś jeszcze. Ostrzegam pana, że w razie wypadku będę poszukiwał strat moich na drodze sądowej. Towarzystwo zapłaci mi za to grubo!...
— Jedziemy za trzy minuty... za piąć najwyżej... — uspakajał konduktor.
Zimno było straszliwe, śnieg przez otwarte okna wciskał się do wnętrza wagonów, wkrótce też wszystkie szyby były podniesione.
Wgłębi jednak powozów zamkniętych panowała bojaźń, zamieszanie, zdradzające się głuchym szmerem, wydobywającym się nazewnątrz.
Tylko dwa okna zostały otwarte, a z nich wyglądali dwaj ludzie, jeden amerykanin, mogący mieć lat czterdzieści, drugi zaś człowiek młody, mieszkaniec Hawru.
Rozmawiali oddzieleni trzema przedziałami i z zaciekawieniem przyglądali się odgarnianiu śniegu.
— W Ameryce, w podobnych wypadkach, wszystko co żyje, wychodzi z pociągu, bierze za łopatę i pomaga.
— O! to drobnostka!... zdarzyło mi się to już dwa razy zeszłego roku. Wskutek zajęć moich muszę bywać w Paryżu co tydzień.
— A ja mniej więcej co trzy tygodnie.
— Z New-Yorku?...
— Tak, panie, z New-Yorku!...
Jakób kierował robotą.
Ujrzawszy Sewerynę w drzwiczkach pierwszego