Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Śmiał się. Wielki kamień na drodze o mało nie wywrócił kabryoletu.
— Cudem mój wózek nie zostawi tu koła, na tej haniebnej drodze! — mruknął. — Trzymaj się dobrze, mój chłopcze.
Mur ciągnął się jeszcze zawsze. Ksiądz nasłuchiwał.
— Rozumiesz — zaczął znów doktór — że Paradou ze swem słońcem, kamieniami, ostami, zjadłoby codzień nowy strój. Zrobiło ono sobie trzy czy cztery kąski z pięknych strojów małej. Wracała naga... Teraz ubiera się jak dzika kobieta. Dzisiaj była jeszcze możliwa. Ale zdarza się czasem, że ma na sobie koszulę tylko i trzewiki... Słyszałeś? Paradou należy do niej. Zaraz na drugi dzień po przybyciu objęła je w posiadanie. Żyje sobie tam, wyskakując przez okno, jak Jeanbernat zamknie drzwi, wymykając się bądźcobądź, idąc niewiadomo gdzie, do głębi jakichś dziur zatraconych, znanych tylko jej jednej... Musi sobie ładnie używać na tej pustyni.
— Proszę no posłuchać, wuja — przerwał ksiądz Mouret. — Słychać za tym murem, jakby kłus jakiegoś zwierzęcia.
Wuj Paskal posłuchał.
— Nie — rzekł po chwili milczenia — to turkot kabryoletu po kamieniach... Teraz mała nie wygrywa na fortepianach. Myślę nawet, że i czytać już nie umie. Wyobraź sobie pannę przywróconą do stanu łobuza na swobodzie, puszczonego dla