Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/461

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Następnie cząbry zapuściły swe korzenie pomiędzy cegły niby kliny żelazne. Lawendy wsuwały swoje długie haczykowate palce pod każdą ruszoną cegłę i ciągnęły ją ku sobie wysiłkiem powolnym a ciągłym. Jałowce, rozmaryny, ostrokrzewy kolczaste, nacierały nieprzeparcie. I trawy nawet, te trawy, których źdźbła suche przechodziły pod głównemi drzwiami, i one wyprężały się niby lance stalowe, rozdzierając wielkie drzwi, wchodząc do nawy, podnosząc płyty swemi potężnemi kleszczami. Było to zwycięztwo buntu, powstanie natury tworzącej barykady ze zwalonych ołtarzów, burzącej kościół, który zbyt wielki cień rzucał na nią od wieków. Inni walczący pozwolili by działały trawy, cząbry, mchy, lawendy, to podjadanie przez maluczkich, bardziej niszczące niż maczugi siłaczów, to kruszenie podstawy, robota głucha mająca dokonać ostatecznego powalenia całej budowy. I naraz stał się koniec. Jarzębina, której wysokie gałęzie już przez szyby zbite dostawały się pod sklepienie, weszła gwałtownie potężnym pędem zieloności. Osadziła się pośrodku nawy. Tu rozrosła się bezmiernie. Jej pień stał się kolosalnym, do tego stopnia, iż rozerwał kościół niby pasek zbyt ciasny. Gałęzie ogromne wydłużyły się na wszystkie strony, wyrzucając tu kawał muru, ówdzie część dachu; i pomnażały się ciągle, każda gałąź rozgałęziała się znowu do nieskończoności, z każdego sęka wyrastało nowe drzewo, rosnące z takim wściekłym rozpędem, że szczątki ko-