dziła napowrót wszechpotężna i opanowywała kościół.
— Jezu, Jezu! — zawołał raz jeszcze ksiądz — powróć, wejdź znowu we mnie, mów do mnie jeszcze!
Jezus pozostawał głuchy. Przez chwilę, ksiądz Mouret błagał niebiosa, wyciągając do góry ręce z rozpaczą. Ramiona jego trzeszczały od nadzwyczajnego wysiłku jego modłów. I wkrótce, ręce jego opadły, zniechęcone. Niebo zalegało owo milczenie bez nadziei, znane pobożnym. Wtedy, usiadł znowu na stopniu ołtarza, zgnębiony, z twarzą ziemistą, przyciskając łokcie do boków jakby dla zmniejszenia swego ciała. Kurczył się pod zębem pokusy.
— Boże mój, opuszczasz mię — szepnął. — Niech się stanie wola twoja!
I jednego słowa więcej już nie powiedział, dysząc silnie, podobny do ściganego zwierzęcia, nieruchomego z obawy ukąszeń. Od czasu swojego grzechu, był w taki sposób igraszką kaprysów łaski. Nie odpowiadała na wołania najgorętsze; przybywała, nieoczekiwana, cudna, kiedy się już nie spodziewał jej prędzej jak po latach. Pierwsze parę razy oburzył się był, przemawiając jak zdradzony kochanek, wymagając natychmiastowego powrotu tej pocieszycielki, której pocałunek dawał mu moc taką. Później po jałowych napadach gniewu, zrozumiał, że pokora mniej go męczyła, a pomagała mu znosić to opuszczenie. Więc, całemi godzinami, całemi dniami, korzył się w oczekiwaniu
Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/443
Wygląd
Ta strona została przepisana.