Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/441

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niepokalana, ulatywała z tchnieniem niby piękna woń miła niebu. Jezus uśmiechał się życzliwie, przybliżając się, ośmielając do zwierzeń tak dalece, że ksiądz zwolna począł opowiadać piękność Albiny. Miała jasne włosy aniołów. Była cała biała, z dużemi, słodkiemi oczami, podobna do świętej z aureolą. Jezus milczał, ale wciąż się uśmiechał. I jak ona wyrosła! Wyglądała teraz jak królowa, z kibicią zaokrągloną, z przepysznemi ramionami. Ach, objąć ją, bodaj na jedną sekundę i czuć te ramiona omdlewające w tym uścisku! Uśmiech Jezusa bladł, niknął jak promień słońca na skraju widnokręgu. Ksiądz Mouret mówił sam teraz. Doprawdy zanadto surowym się okazał. Dlaczego wygnał Albinę bez jednego dobrego słowa, kiedy niebo pozwalało kochać?
— Kocham ją, kocham ją! — zawołał wielkim głosem, który napełnił kościół.
Widział ją jeszcze przed sobą. Wyciągała ręce ku niemu, a była lak ponętna, że mógłby złamać wszystkie przysięgi. I rzucał się na jej łono bez względu na kościół; chwytał jej ciało, posiadał ją wśród deszczu pocałunków. Przed nią to klękał, błagając jej zmiłowania, przebaczenia za swoją gwałtowność. Tłomaczył, że w pewnych godzinach był w nim głos, który nie był jego. Czyżby on mógł ją kiedykolwiek skrzywdzić? Obcy głos sam jedynie przemawiał. To nie mógł być on, co bez drżenia nie tknąłby jednego jej włoska. I wypędził ją, kościół pusty był zupełnie! Gdzie ma biedz,