Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/424

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bluźnierstwo! Jesteśmy u Niego — powtórzył ksiądz Mouret z siłą. Jednem tchnieniem mógłby nas w proch obrócić!...
Ona zaśmiała się dumnie, podniosła ręce, wyzywała niebo.
— Zatem — rzekła — wolisz z twojego Boga, niż mnie! Myślisz że on jest silniejszy. Wyobrażasz sobie, że on cię będzie mocniej kochał, niż ja... Słuchaj, dzieckiem jesteś. Porzuć te dzieciństwa. Powrócimy razem do ogrodu i będziemy się kochali, i będziemy szczęśliwi, i będziemy wolni... To nazywa się żyć!...
Tym razem udało się jej objąć go wpół. Pociągała go. Ale wydobył się cały drżący z jej uścisku; oparł się znów o ołtarz, zapominając się, mówiąc jej ty, jak dawniej.
— Idź sobie — szeptał. — Jeśli kochasz mie jeszcze, idź sobie... O, Panie, przebacz jej, przebacz mnie, że kalam dom Twój. Gdybym wyszedł ztąd za nią, poszedłbym z nią może. Tutaj jestem silny! Pozwól, niech tu zostanę, broniąc cię.
Albina milczała przez chwilę. Potem rzekła głosem uspokojonym:
— To dobrze, zostańmy tutaj... Chcę z tobą mówić. Niepodobna, byś ty był niedobry. Zrozumiesz mnie. Nie dasz mi odejść samej... Nie, nie broń się. Nie będę cię już obejmowała, skoro to cię boli. Widzisz, jestem bardzo spokojna. Pomówimy sobie spokojnie, tak jak wtedy, gdyśmy błądzili a nie szukali drogi, by dłużej rozmawiać...