Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/299

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w południe, z miłością poczętą ¡srana. Królowali wszędzie, nawet wśród skał, wśród żródeł, aa tym strasznym gruncie z potwornemi roślinami, który zadrżał był pod ciężarem ich ciał i który przenosili nad inne, miękie ustronia, za ów dreszcz, którego tu byli doznali. Teraz więc wprost, na prawo, na lewo, byli panami, zdobyli swe państwo, chodzili w pośród natury życzliwej, która znała ich, pozdrawiając śmiechem gdy przechodzili, oddana ich przyjemnościom niby uległa służąca.
Mieli jeszcze niebo, szeroki płat niebieski, rozpostarty nad ich głowami: nie zamykały go żadne mury, należało do oczu ich, było częścią ich szczęśliwego życia, w dzień ze zwycięzkiem słońcem, w nocy z gorącym deszczem gwiazd. Zachwycało ich w każdej minucie dnia, zmienne jak żywe ciało, rano bielsze od budzącej się dziewczyny, w południe ozłocone żądzą twórczą, omdlałe wieczorem w rozkosznem znużeniu miłosnem. Codzień inne miało oblicze. Co wieczora zwłaszcza podziwiali je przy pożegnaniu. Słońce posuwające się na widnokręgu miało zawsze nowy uśmiech. Czasem odchodziło w pośród ciszy pogodnej, bez jednej chmurki, tonąc zwolna w kąpieli ze złota. To znów wybuchało purpurowemi promieniami, rozdzierało swą szatę z oparów, wylewały się fale płomieni pokrywających niebo warkoczami olbrzymich komet, od których gorzały wierzchołki wysokich starodrzewów. Potem znów jakby na czar-