Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Obok nich było pole heliotropów tchnące wanilią, tak słodką, iż wiatr stawał się aksamitny. Usiedli na jednej z wywróconych kolumn, w pośród klombu wspaniałych lilij, które tu wyrosły. Szli już więcej, niż godzinę. Od róż doszli do lilij poprzez wszystkie kwiaty. Lilie dawały im schronienie niewinne, po ich miłosnej przechadzce wśród gorących podszeptów wdzięcznych powojów, i wonnych fiołków i werben tchnących świeżym zapachem pocałunku i tuberozów dyszących omdleniem zabójczej rozkoszy. Lilie na wysokich łodygach tworzyły pawilon biały pod dachem śnieżnym kielichów ożywionych jedynie drobnemi kroplami złota na słupkach.
I pozostali tak, niby dzieci zaręczone, wysoce wstydliwi, jakby wewnątrz wieży czystości, wieży z kości słoniowej, nienaruszalnej, gdzie kochaniem był jeszcze tylko czar ich niewinności.
Aż do wieczora Albina i Sergiusz pozostali w liiach. Dobrze im było; Sergiusz pozbywał się tu resztek gorączki swoich rąk. Albina stawała się tu biała białością mleka, niezarumienionego żadną czerwonością. Nie widzieli już swoich nagich rąk, nagiej szyi, nagich ramion. Włosy nie wprawiały ich już w pomieszanie, jakby nagość odsłoniona. Przyciśnięci jedno do drogiego, śmieli się śmiechem szczerym, doznając wrażenia świeżości przy uściskach. W oczach mieli spokój przejrzystej wody źródlanej, a w ciele ich nie odzywało się nic nieczystego, coby kryształ ten zaćmiło. Policzki ich