Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jak tysiąc twarzyczek, które z ziemi patrzą na ciebie. I obracają się wszystkie razem. Możnaby rzec lalki pogrzebione, wychylające głowy.
Pociągnęła go dalej. Obeszli resztę basenów. W sąsiednim basenie wyrosły amaranty, najeżone potwornemi grzebieniami, których Albina nie śmiała ruszyć, gdyż robiły na niej wrażenie olbrzymich krwawych gąsienic. Balsaminy żółte paliowe, koloru kwiatu brzoskwini, szaro-niebieskie jak kwiatki lilii, białe nieco zaróżowione, wypełniały inny basen, a sprężynki ich nasienników pękały z lekkim trzaskiem.
Pośród szczątków wodotrysku był znowu zbiór przepysznych gwoździków: gwoździki białe przepełniały kamienną, osuszoną rynnę; gwoździki strzępiaste zatykały w szparach pomiędzy kamieniami swoje pstre falbanki z powycinanego muślinu. A w głębi lwiej paszczy, która niegdyś wyrzucała wodę, zakwitał wielki gwoździk ponsowy w tak mocnych pędach, iż stary, pokaleczony lew zdawał się teraz pluć bryzgami krwi. Obok zaś, główna niegdyś woda, sadzawka gdzie pływały łabędzie, zamieniła się teraz na las bzów, w których cieniu werbeny i liliowce kryły swą płeć delikatną, na wpół śpiące, wilgotne całe od woni.
— A nie przeszliśmy i połowy kwietnika! — rzekła Albina z dumą. — Tam dalej są kwiaty wielkie, pola, gdzie ja się chowam cała, jak przepiórka w zbożu.