Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wały się zmięte, rozkochane w sobie do szaleństwa.
Były tam małe, żwawe, wesołe, idące sobie szeregiem z kokardą przy czepku, ogromne, pełne ponęt z zaokrągleniami pełnych sułtanek; bezczelne, z rozpustną miną, zalotnie zaniedbane, rozkładające płatki ryżowym pudrem pobielone, uczciwe, wygorsowane w miarę; arystokratyczne z elegancyą swobodną, z oryginalnością dozwoloną, obmyślające swe poranne stroje. Róże, co się rozwinęły w puhar, podawały swój zapach niby w drogim krysztale; z róż wywróconych w kształcie urny, spływał zapach kropla po kropli, z róż okrągłych, podobnych do kapusty, wiał tchnieniem spokojnie uśpionych kwiatów; róże w pączkach ściskały swe liście, nie dając nic, prócz nieokreślonego westchnienia swego dziewictwa.
— Kocham cię, kocham cię — powtarzał Sergiusz po cichu.
I Albina była wielką różą, jedną z róż bladych, rozkwitłych rano. Miała nogi białe, kolana i ramiona różowe, jasną szyję, piersi cudnie żyłkowane, wytwornie matowe. Pachniała pięknie, wyciągała usta, które w czarze koralowej podawały swój zapach słaby jeszcze. A Sergiusz wdychał ją, przykładał ją do swej piersi.
— O — rzekła śmiejąc się — nic mi złego nie robisz, możesz wziąć mnie całą.
Sergiusz był uradowany jej śmiechem, podobnym do skandowanego frazesu ptaka.