Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Sergiusz, w odpowiedzi, zaśmiał się dziecinnie. Członki jego odzyskały zdrowie młodzieńcze, ale nie obudziła się przytem świadomość wrażeń. Całe popołudnia spędzał naprzeciw Paradou, z miną dziecka, które widzi tylko białość a słyszy zaledwie drżenie hałasów. Miał nieświadomość małego chłopca, z dotykaniem tak naiwnem jeszcze, iż nie dozwalało mu ono rozróżnić sukni Albiny od materyału na starych fotelach. I ciągle zjawiał się ten sam podziw wielkich otwartych oczów, które nie rozumieją, niepewność ruchów nieumiejących się skierować tam gdzie chcą, początek bytu, czysto instynktowny, bez znajomości otoczenia. Człowiek się nie narodził.
— Dobrze, dobrze, udawaj głupiego — mruknęła Albina. — Zobaczymy.
Zdjęła grzebień i pokazała mu.
— Chcesz mego grzebienia — rzekła. — Chodź go wziąć.
A gdy go, cofając się, wyprowadziła z pokoju, otoczyła go ramieniem, podtrzymując za każdym schodem. Założyła sobie, napowrót grzebień, nie przestając go przytem zabawiać, łaskotała mu szyję końcem swych włosów, aby tym sposobem nie dać mu poznać, że schodzi. Ale na dole, zanim otworzyła drzwi, przestraszył się ciemności korytarza.
— Patrzże! — zawołała.
I popchnęła drzwi, które się otworzyły na oścież.