Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dowie, nawet śpiący, złamani znużeniem w głębi ciemności niepokoili go swoim snem; odnajdował jego tchnienie w powietrzu, jakiem oddychał. Nie chciałby nic prócz skał pod swem oknem. Wieś nie była dostatecznie umarłą; strzechy wydymały się jak piersi, przez dzwi spękane przedostawały się westchnienia, lekkie skrzypnięcia, żyjące milczenie, objawiające istnienie w tej dziurze pokotu mnożącego się w rozkołysaniu czarnem nocy. Zapewne tylko woń ta sprawiała mu nudności. Często jednakże oddychał tym samym zapachem i równie silnym a nie czuł nic, prócz potrzeby odświeżenia się w modliwie.
Ze skroniami spoconemi poszedł otworzyć drugie okno, szukając świeższego powietrza. Na dole po lewej stronie rozciągał się cmentarz a na nim samotnik stał wysokim słupem, którego cienia żaden wietrzyk nie poruszał. Z pustego pola podnosił się zapach skoszonej łąki. Duży, szary mur kościoła, ta ściana pełna jaszczurek, zarosła lewkoniami, stygła w blaskach księżyca, jedno z szerokich okien lśniło się szybami podobnemi do stalowych płyt. Uśpiony kościół, o tej porze żył zapewne tylko nadludzkiem życiem Boga w hostyi, zamkniętej w cymboryum. Myślał o żółtej plamie nocnej lampy, tonącej w cieniach i czuł pokusę, by udać się znowu do tych ciemności czystych od wszelkiej zmazy i ulżyć chorej głowie. Ale dziwny strach go powstrzymywał i oczy miał utkwione w szyby zapalone światłem księżyca i naraz zdało mu się, iż widzi kościół oświecający się od wew-