Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Atak na młyn.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

świecie, gotową byłe zachęcać go do podłości. Lecz ojciec Merlier ujął ją za ręce, aby Prusacy nie spostrzegli jej giestów — giestów kobiety oszalałej z rozpaczy.
— Ma racyę! — pomrukiwał — lepiej jest umrzeć.
Pluton stał w pogotowiu. Oficer rachował na kryzys słabości u Dominika, skoro tenże karabiny przed sobą zobaczy. Spodziewał się ciągle, że zdoła go wreszcie nakłonić. Zapanowało milczenie. Echa dalekich piorunów dawały się słyszeć od czasu do czasu. Ciężka duszność przygniatała okolicę. Wśród takiego nastroju rozległ się nagle krzyk:
— Francuzi! Francuzi!...
Oni to byli w rzeczy samej.
Na drodze z Sauval, na samej krawędzi lasu można było wyraźnie rozróżnić linię pąsowych spodni. W młynie zakotłowało się od nagłego ruchu. Żołnierze pruscy biegać poczęli na wszystkie strony wśród wrzawy głosów gardlanych. Ani jeden strzał nie padł jeszcze.
Franciszka, zerwawszy się, poczęła klaskać w dłonie i krzyczeć:
— Francuzi! Francuzi!...
Była jakby w szale. Wyswobodziwszy się z objęć ojca, śmiała się, wznosząc do góry ręce z nadmiaru radości. Przybywali więc wreszcie!...