Strona:PL Zola - Atak na młyn.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie, nie.... Zaczekać. Dajmy im się zbliżyć...
Czynili to z wielką przezornością, przypatrując się młynowi nieufnie. Stara budowla, milcząca i ponura, obwieszona festonami bluszczu, budziła w nich strach. Mimo tego posuwali się naprzód. Kiedy ich już było z pięćdziesięciu naprzeciw młyna na łące, kapitan rzucił jedno tylko słowo:
— Teraz!
Rozległ się huk salwy, za którą poszły pojedyncze wystrzały. Franciszka, cała drżąca, mimowoli podniosła ręce do uszu. Dominik, stojący po za żołnierzami, przypatrywał się strzelaniu, a kiedy dym rozszedł się nieco, ujrzał na środku łąki trzech Prusaków rozciągniętych na wznak, reszta rzuciła się po za pnie wierzb i topoli. Zaczęło się oblężenie.
Więcej niż przez godzinę młyn znajdował się pod nieustającym gradem pocisków. Smagały one stare mury bez chwili przerwy. Ile razy kula jakaś trafiła w kamień, słychać było, jak spłaszczywszy się, spadała w wodę z pluskiem. W drzewo natomiast wbijały się głęboko, wydając przytem głuchy szmer. Niekiedy dawał się słyszeć osobliwy trzask — to koło zostało trafione. Żołnierze wewnątrz młyna strzelali jednak oszczędnie, dając ognia jedynie wtenczas, gdy mogli należycie zmierzyć. Kapitan spoglądał od czasu do czasu na zegarek. Właśnie jedna z kul, rozłupawszy okiennicę, utkwiła w suficie, gdy mruknął: