Strona:PL Zola - Atak na młyn.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szone rzeczką i niezliczonem mnóstwem źródeł, miały wdzięk bukietu, na którym perli się rosa. Mimo to cudny ten ranek na niczyjej twarzy nie wywoływał uśmiechu. Ludzie schodzili się niespokojni przypatrywać się kapitanowi, jak krążył dokoła młyna, przyglądał się sąsiednim budynkom i przeprawiał się na drugi brzeg Mozelli, aby studyować stamtąd okolicę zapomocą dalekowidza, przyczem ojciec Merlier, nie odstępujący go ani kroku, zdawał się udzielać mu objaśnień.
Wkrótce potem kapitan począł rozstawiać żołnierzy, umieszczając ich po za murami, pniami drzew i w rowach. Główny korpus oddziału obozował tymczasem w podwórzu młyna. Więc zanosiło się na bitwę?... Skoro ojciec Merlier ukazał się ludziom z wioski, zasypano go pytaniami. Skinął głową poważnie, nie mówiąc przytem słowa. A więc tak, będą się bić!
Franciszka i Dominik znajdowali się też na podwórzu i spoglądali z daleka na ojca pytająco. Spostrzegłszy ich, wyciągnął fajkę z ust i wyrzekł te proste słowa:
— Moje biedne dzieci!.. nie będzie nic jutro z waszego wesela!
Dominik, zacisnąwszy usta, z zmarszczką gniewu na czole, wyciągał niekiedy szyję, wbijając oczy w las Gagny, jakby chciał dojrzeć ukazujących się z niego Prusaków. Franciszka, poważna i wybladła, oddalała się, to znów wracała,