Strona:PL Zola - Atak na młyn.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się w Rocreuse, wydało się wszystkim niezłym żartem. Rozśmiano się. Wlepi się im porządnego szturchańca i historya skończona!
— Widziałem ja ich już i tutaj! widziałem!... — powtarzał głucho stary wieśniak.
Nastała chwila milczenia, poczem trącono znowu w szklanki. Franciszka i Dominik nie brali w rozmowie udziału; ująwszy się delikatnie za ręce, tak aby nikt tego nie dostrzegł, siedzieli obok siebie z oczyma utkwionemi w mrok i było im tak dobrze!...
Co za ciepła, przepyszna noc!... Wioska usnęła z obu stron białej drogi spokojnym snem dziecka. Daleko na okół nie słychać nic oprócz piania koguta, co się przebudził zbyt wcześnie. Z poblizkich lasów głębokie powiewy spływają na dachy domostw pieszczotą. Łąki, zalewający je cień, mają jakiś tajemniczy, skupiony majestat a niezliczone źródełka i strumyczki, nie przestające pluskać w mroku, są niby zdrowy, rytmiczny oddech uśpionej wsi. Niekiedy stare koło młyńskie zdawało się coś mruczeć przez sen, jak te psy-stróże, co chrapiąc, warczą; odzywały się w niem jakieś trzeszczenia i zgrzyty, gadało samo z sobą, trącane spadkiem Mozelli, której strugi, płynąc, wydawały dźwięki, tonom organowych piszczałek podobne. Nigdy jeszcze głębszy spokój nie tulił do snu tego szczęśliwego zakątka natury i siedzib ludzkich.