Przejdź do zawartości

Strona:PL Zofia Rogoszówna - Pomyłka jastrzębia.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zresztą, czy nie te pisklęta są dziećmi krewniaczki jego Puchaczowej? Strasznie to co prawda misterne, jak na dzieci tak okazałej osoby, ale stary osamotniony kawaler, polując ustawicznie na grubszą zwierzynę, nigdy nie miał sposobności przyjrzenia się pisklętom... Ładnie by to było, gdyby tak swoim siostrzeńcom poukręcał główki? Przybliżył się nieco i wsunął głowę między liście.
Usłyszawszy szelest wszystkie ptaszyny w mgnieniu oka ukryły się na dnie gniazdka, ale przez wyrwany z boku otwór widać było ich oczęta wpatrzone weń z przerażeniem i pióreczka podnoszące się na piersi przez gwałtowne bicie serduszek... Pan Jastrząb pośpieszył uspokoić spłoszone ptaszyny:
— Dzień dobry, dziateczki — przemówił łagodnie. — Widziałem się z waszą mamusią na jarmarku. Prosiła mnie, żebym was odwiedził. Jestem waszym wujkiem.
— Witamy wujaszka — odpowiedziała najstarsza ptaszyna i, wysunąwszy się na brzeg gniazdeczka, pociesznie dygnęła długim ogoneczkiem, a za nią dygnęło sześcioro młodszych piskląt. — Niech się wujaszek nie gniewa, żeśmy się schowali przed nim, ale ile razy mamusia wybiera się na dłużej, boimy się okropnie. Wczoraj, ot tam, na to wysokie