Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jak olbrzymi kielich dzwonka. Nóg dziewczyny nie widać. Sunie po nad trawą, jakby w powietrzu, i nie czując się obserwowaną, ma wdzięczne ruchy podrastającéj dziewczynki, łamiącéj się kształtnie w liniach Androgyny. Idzie, a raczéj płynie, w smugach słońca, po nad źdźbłami trawy, z dużym kapeluszem słomianym w ręku, jak ze złotą tarczą, która czasem w powietrzu zakreśli duże koło. Wówczas zabłysną atłasowe, żółtawe wstążki, pofruną i znów znikną, opadając ku ziemi, jak skrzydła ptaka.
Lecz nagle Tecia stanęła i obejrzała się.
Dostrzegła Tadeusza i zwraca się ku niemu. Kładzie pośpiesznie kapelusz, który tworzy złotawą aureolę dokoła jéj bladéj twarzyczki..
I czeka.
Tadeusz przyśpiesza kroku. Ta dziewczyna, czekająca na niego wśród słońca i zieleni, sprawia mu złudzenie. Czuje jakieś przyjemne uczucie, ogrzewające jego moralną istotę. Po raz pierwszy może z pewną radością wita się z dziewczyną.
— Dzień dobry Teci... dzień dobry!
Wydaj emu się zdro wszą, rożową i więcéj ożywioną.
Lecz ona, już zafrasowana, pyta: ’
— A dawno pan mnie dostrzegł?
On uśmiecha się.
— O!... dawno!...
A dlaczego pan na mnie nie zawołał? Ja idę bardzo prędko. Babcia i doktor dla ruchu kazali mi