Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

którém siedział krzywo, uczepiony, jak zmarzłe ptaszę.
— Napiszę satyrę... zobaczycie... tak, jak to ja umiem, wierszami... satyrę na tych wszystkich potomków... Ja ich nauczę gwizdać po kościele z ich... panie tego... budą... Dosyć już mam téj impozycyi... Kretyni... rasa zanikająca, zdegenerowana... gangrena społeczna... pasorzyty ludzkości...
Kwargiel zsunął się nagle z jego czoła i upadł na piasek. Gliwiński rozdeptał ser butem.
— Tak z nim zrobię!... o tak!... rozdepczę... zgniotę... w pył obrócę!... — dodał z całą zaciętością człowieka małego wzrostu, źle rozwiniętego i zmuszonego dla braku pieniędzy odziewać się w cudze surduty i sypiać „po kolegach”.
Radolt marzącym wzrokiem patrzył w przestrzeń. Przed chwilą kelner przyniósł zapaloną świecę, otuloną kloszem, i postawił ją na stole. Leniwe, smutne światło oblało zapadłą twarz dziennikarza. Plamy oczu, czarne, olbrzymie, obramowane frendzlą długich rzęs, rozpływały się szarawemi cieniami na żółtéj skórze twarzy. Nos wyciągnięty, chudy, wązki nikł prawie, linij ust widać nie było. I twarz ta cała, był to blady szmat trójkątny, dziwaczny i fatalny, występujący niepewno wśród cieni, splamiony czernią źrenic.
— Pomyśléć... — zaczął Radolt — pomyśleć, że taki pan zajmuje miejsce nam, tym, którzy chleb