Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wychodząc, trzasnął drzwiami, aby zamarkować swe niezadowolenie. Wielohradzka spuściła oczy i twarz jéj pokryła się cieniem smutku. Przez usta Teci przesunął się uśmiech, zaledwie dostrzegalny, ale niezmiernie ironiczny. Poczem obie kobiety zaczęły pracować, zamieniając tylko od czasu do czasu krótkie urywane zdania. Wielohradzka szeptała je z pewną lękliwością; Tecia mówiła głośno i zupełnie spokojnie.
Nagle Tadeusz ukazał się we drzwiach, wykrzywiony, jak maska japońska.
— Czy nie mógłbym prosić o trochę spokoju? — zapytał kwaśno, mrużąc lewe oko i mierząc Tecię wyniosłem spojrzeniem prawéj źrenicy.
Widocznem było, iż Tecia miała ochotę odpowiedzieć, lecz wzrok jéj padł na twarz Wielohradzkiéj, która stała teraz nieruchoma, trzymając w obu rękach białą massę perkalu, którą właśnie rozdzierać zaczęła.
Tadeusz, widząc, iż ukazaniem się swojem sparaliżował niejako ruchy i mowę obu kobiet, postanowił sterroryzować je zupełnie. Podszedł więc do szafki, w któréj złociły się jego przybory kotylionowe, wyjął z kieszeni kluczyk i rzucił niedbale, nie odwracając głowy:
— Prosiłbym zdjąć te wszystkie szmaty ze stołu... i ja potrzebuję trochę miejsca...
Ostentacyjnie zaczął wyjmować i rozkładać zło-