Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Smutek wyjący, bolesny, rwał tu serce na strzępy. Tadeusz miał ochotę usiąść na ławce i zanieść się z płaczu: tak wszystko w nim smuciło się razem z tym ponurym zachodem słońca. I uczuł się nagle znieważonym tą wzgardliwą namiętnością, z jaką Muszka porwała go w swoje ramiona. Ani słowa miłości nie zdołali zamienić pomiędzy sobą. Jéj wzrok rozkazujący zamykał mu usta i nie dozwalał na najprostszy wyraz uczucia. A późniéj to pożegnanie nieme, rozkazujące, ten giest suchy, nerwowy, wskazujący mu drzwi i natychmiastowe zniknięcie jéj saméj, bez rzucenia uśmiechu, wejrzenia!
I teraz zaczynał już nie być pewnym: czy cale to zajście nie było halucynacyą, snem, ułudą..
Długo błąkał się po ogrodzie i zmierzch zupełny zastał go na fortyfikacyach, które obchodził pogrążony w myślach. Doszedł do rogatek i wszedł do miasta. Nie wiedział, gdzie się znajduje. Było mu to obojętnem. Widział przed sobą cały szereg latarni, bramujących ulicę żółtawemi światełkami, i szedł za niemi, wpatrzony w te migotliwe punkty.
Wybiła dziesiąta. Wielohradzki ujrzał otwarte drzwi jakiejś małéj cukierenki i w téj saméj chwili uczuł głód i zimno. Wszedł i kazał sobie podać herbaty.
Natychmiast wziął w rękę dziennik i zasłonił się tą płachtą, pragnąc odosobnić się najzupełniéj od reszty ludzkości.