Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lalki nie zadawalała się tym krótkim tryumfem: pragnął zebrać więcéj hołdów i uwielbiających spojrzeń. Nagle tuż obok niego zadzwoniły ogniwa delikatnych łańcuszków. Salammbô-Muszka stała przed nim, na wpół ukryta po za draperyą namiotu. Olbrzymie liście palmy rzucały na jéj twarz cień ostry i dziwaczny, który przedłużał się jak czarna maska na jéj policzkach i oczach. Tylko nagie ramiona bielały i linia brody rysowała się jasno na tle tęczy drogich kamieni i czarnéj tkaniny.
Szybko, purpurowemi, jak „kwiat granatu”, ustami, Muszka-Salammbô mówić zaczęła:
— Jutro rano, bardzo rano, wyjdę z psem moim na przechadzkę. Udam się w stronę naszéj willi... Iść będę wolno... très lentement, car peut-être je ren-contrerai quelq’un...
I rzuciwszy te słowa, zniknęła po za fałdami namiotu.
Fałdy dekoracyi zafalowały. Widocznie Maleniowa przesunęła się pomiędzy ścianą i draperyą i weszła do przedsionka. Wielohradzki uczuł się zupełnie pijanym. Maleniowa sama naznaczyła mu schadzkę. To już przechodziło najśmielsze jego oczekiwania. Nie radość jednak owładnęła nim, nie przeczucie rozkoszy, lecz dziecinna, szalona trwoga. Zdawało mu się, iż jakiś ciężar spadł mu na barki.
W téj chwili podbiegł do niego Pozbitowski.