Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czna zachwyciła go. Utonął w niéj, mnąc w ręku swoją czapkę i łamiąc pawie pióro.
Muszka-Salammbô schodziła ciągle powoli, wlokąc za sobą ów płaszcz, utkany „z nieznanego materyału”. I przemiana w jéj twarzy była wielka i zrozumiała tylko dla tego, kto zna dokładnie kobiety i wie, jak fizycznie kameleonowe są to istoty. Z palącéj, choć napozór uśpionéj urody Maleniowéj nie pozostało nic. Twarz jéj była zbiorem najregularniejszych rysów, oczu ciemnych i rozszerzonych kreskami kohl’u, czoło wązkie i białe, odsłonięte królewsko w obramowaniu pereł, które zdawały się być żółte w porównaniu z tą skórą rudawéj szatynki. Lecz włosy jéj ściemniały i były to prawie krucze pierścienie o fioletowym odblasku rozsypanego na ich załamach pudru.
Filisterska imaginacya Wielohradzkiego nagle galopować zaczęła.
Salammbô!
Kto podszepnął Muszce strój wymarzony przez niego i nadawany jéj w chwilach szalonego pożądania, jakie dręczyło go po powrocie z Concarneau? Dlaczego wybrała ten strój? Dlaczego teraz tak powoli schodziła wprost naprzeciw niego, szukając oczyma kogoś w tłumie?
Szukała — i znalazła.
Wzrok jéj oczu sztucznie powiększonych zatrzymał się na twarzy Tadeusza, zatrzymał się długą chwilę.