Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I wśród téj nocnéj ciszy z ust Wielohradzkiéj zaczęły padać drobne cyfry, nic nie znaczące wobec milionów poruszanych przez ręce ludzkości, lecz dzwoniące uparcie w ciasnéj klatce skromnego mieszkania. Tyle Zimermanowi... tyle... I za każdą cyfrą twarz Wielohradziéj przeciągała się, rysy ostrzały w świetle lampy. Tak! tak!.. tyle pieniędzy!.. piętnasty procent i wypłata na raty...
Tadeusz słuchał, lecz cyfry te nie przerażały go.
Kilkaset guldenów!... Pokręci! głową. Słyszał często Pozbitowskiego, Malewicza wyliczających cyfry swych długów. Była to inna litania, z tysiącami. Lekko więc porwał się z z ziemi i, ukląkłszy znów przy kolanach matki, śmiać się zaczął.
— E!.. nie takie to znów miliardy!.. — mówił prawie wesoło. — Całą zimę siedzieć będę w domu i wezmę się do przepisywania ról, skoro egzemplarzy teatralnych przepisywać nie mogę. Mamcia mi to wyszpera, tylko ostrożnie... Zobaczy mamuś, Tadzio też dopomoże do spłacenia długów, ożeni się z Tecią i będzie z wodzireja — ojcem rodziny!
Wielohradzka uśmiechnęła się blado i, pragnąc do reszty wprowadzić syna w dobry humor, odparła:
— Ha!... to widzę iż trzeba mi rozmówić się z Pikniewiczową. Niech oddadzą pieścionek panu Janczewskiemu...
Lecz teraz Tadzio porwał się, jakby sparzony ukropem: