Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wiedeński szyk i jestem czysto umyty, nienawidzicie mnie... Pan sam mnie nienawidzisz: przyznaj się pan, prawda?
Oparł się o stół, uśmiechnięty blado, kokietujący na zimno, tak, jak to czynił z kobietami w chwili miłosnéj ekstazy.
Radolt uczepił się ramion fotela i powtórzył z rozpaczliwym uporem:
— Nie!... Dlaczego miałbym pana nienawidzieć? ale... takie jest moje przekonanie...
— A moje przekonanie jest, że pan jesteś nieszczęśliwy i wyjątkowo zdolny człowiek. Zawsze mnie pan interesowałeś... Nawet jeszcze w szkołach troszczyłem się o pana... potém znikłeś mi pan z oczu; dopiéro teraz zacząłem się zastanawiać, że dać się zmarnować panu, to rzecz zła i karygodna...
Radolt otworzył szeroko oczy. Ktoś nim się zajmował? troszczył się o niego? uznawał go za człowieka talentu?... Jasność zalała mu mózg, a gorąco rozsadzało pierś. Powstał z krzesła.
— Gdybym się téż panem zajął, dźwignął pana, wysłał za granicę? ha? co? — pytał dobrodusznie Malewicz — cobyś pan na to powiedział?...
Po czole Radolta płynął pot. Cała jego moralna istota w téj jednéj chwili przebiegła Kalwaryę przeżytych nędz i agonii. Opierając się o stół, wybełkotał:
— O... panie hrabio...