— Ty! to jesteś ty! Jesteś Leopold Lantier! — zawołał przedsiębiorca z niewymownem zdziwieniem.
— Tak mój braciszku, to ja!... Jak widzisz to nie źle idzie, skoroś mnie nie poznał od pierwszego spojrzenia i że głos krwi jest tylko próżnym wyrazem a przy tem że tyle lat więzienia djabelnie zmienia człowieka!...
Zdawało się, że Paskal skamieniał.
Były więzień mówił dalej:
— Przed chwilą zacząłeś pojmować, a teraz zupełnie pojmujesz, widać to z twojej pomięszanej miny. Kogóż ty przekonasz że nie jesteś wspólnikiem swego stryjecznego brata, bandyty, zbiegłego więźnia, który nie mogąc sam dziedziczyć, popełniał jedną zbrodnię po drugiej, aby oddać spadek w twoje ręce, co było jedynym sposobem wzięcia w nim udziału? Bojaźliwy, słaby, niepomysłowy, bez energii, blizki podstępnego bankructwa, chcący się jakimbądź kosztem zbogacić, udałeś się do mnie i ja pracowałem na twój i na swój rachunek... to uderza w oczy... Nikt w świecie nie będzie o tem powątpiewał, jeżeli mnie zmusisz do wybuchu; ale się ty tego dobrze strzedz będziesz bacznie, hę?...
Przedsiębiorca zgnębiony siedział oniemiały.
Leopold mówił dalej ze śmiechem:
— Mój Boże, ja sobie tłómaczę twoje zdziwienie... Jest ono zupełnie naturalnem... Tyś myślał,