Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XXVII.

Posłyszawszy wraży Misticot’a, mniemany ów strażnik miejski zatulony w kapotę i kaptur wzniesiony nad czapką, drgnął, usiłując sobie przypomnieć zkąd zna ów głos mówiącego.
Rozmowa pomiędzy dwoma podróżnemi ciągnęła się dalej.
— Kogóż zaślubiasz? — pytał Misticot.
— Moją kuzynkę.
— Którą?
— Wiktorynę Béraud... kwiaciarkę.
— Wiktoryna jest ładną... w rzeczy samej.
— Ba! — wiem że jest ładną... a obok tego oszczędną i zabiegliwą. — Ma małe gospodarstwo pięknie urządzone, obok czego i nieco pieniędzy. — Ja wnoszę tyleż co ona, i jestem również pracowitym. W takich warunkach mogę być pewien, iż nie zaznamy niedostatku.
— Kiedyż ślub nastąpi?
— Radbym jak najrychlej... Pierwszą zapowiedź już wygłoszono, zatem w ciągu dwóch tygodni będę żonatym. Wesele hucznem będzie, przed merem, i w kościele. Nie przed zastępcą, ale przed samym merem, w jego własnej osobie. Ślub da nam sam proboszcz... Będzie to szyk! — Mam nadzieję, iż w mojem weselu przyjmie udział cała rodzina.
— Cała rodzina... powtórzył Misticot, kręcąc głową z niedowierzaniem.
— Dla czego nie?
— Jakto... i bankier?
— Ma się rozumieć... i pan Verrière, mój wuj. Zapewniam cię że przybędzie... Liczę nań na pewno.
Na wymienione nazwisko bankiera Verrière, Arnold drgnął powtórnie, i począł słuchać z natężoną uwagą.
— Możesz rachować na jego przybycie, zaczął Misticot, lecz ileż razy rachunek na gościa zawodzi. — Jesteś zacnym