Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/1227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zapominasz, iż w mojem ręku spoczywa prawo twojego życia i śmierci, a prawo to sam mi dałeś.
Obecni skupiać się około przybyłych i szeptać zaczęli.
— Tak, dałem to prawo przeciwnikowi mojemu, sądząc go być uczciwym człowiekiem, ale nie tobie, jak widzisz... — rzekł Vandame. — Dałem je Arnoldowi Desvignes, ale nie tobie, fałszerzu, ukrywającemu swoje prawdziwe, pod ukradzionem nazwiskiem. Ha! wywołujesz swe prawa... Ja im zaprzeczam! Mów zaraz... kim jesteś?
— Wszystka krew twoja nie starczy na zmycie tej obelgi; — zawołał przerywanym z wściekłości głosem zabójca Edmunda Béraud.
— Obelgi... tobie? Pojedynek z tobą? — odrzekł porucznik, pogardliwie wzruszając ramionami. — Powiedz przede wszystkiem, jak się nazywasz?
— Wiesz dobrze, że się nazywam Arnold Desvignes — wołał nikczemnik, zsiniały z zawiści i gniewu.
W chwili, gdy wymawiał te słowa, Misticot ukazał się we drzwiach salonu. Po za nim weszli trzej jacyś nieznani mężczyźni.
— Arnoldem Desvignes!.. — zawołał podrostek z Montmartre, dosłyszawszy ostatnie wyrazy. — Arnoldem Desvigues... to kłamstwo... fałsz!... Arnold Desvignes, został pchniętym przez ciebie nożem w piersi w Londynie, poczem wrzucieś go w Tamizę!
— Kłamstwo!... potwarz... a raczej szaleństwo!... chciał wyrzec nędznik, gdy nagle znalazł się w obec stojącego naprzeciw siebie prawdziwego Arnolda Desvignes, który rzekł groźnie:
— Śmiesz-że zaprzeczyć temu Karolu Gérard? Ha! tym razem sądzę, trudno ci będzie!
Przyciśniony nagle, straciwszy przytomność, morderca kupca dyamentów cofnął się w tył ku drzwiom, jak gdyby pragnął ratować się ucieczką, lecz tu zastąpili mu drogę trzej nieznajomi, którzy weszli do salonu wraz z Misticotem.