Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/1210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czego życzysz sobie, siostro? — taż zapytała.
— Czy zamieszkuje w tym tu hotelu osobistość nazwiskiem Arnold Desvignes? — pytała zakonnica.
— Tak, zamieszkiwał tu podróżny tego nazwiska.
— Zamieszkiwał... a więc go nie ma — zawołała z trwogą siostra Marya.
— Nie ma go, siostro. Pan Desvignes wróciwszy do zdrowia po ciężkiej chorobie jaką tu przebył, wyjechał od pięciu dni.
— Wyjechał?... wyjechali lecz gdzie?
— Do Anglii.
— Ach! jakaż straszna przeciwność... a raczej nieszczęście — szepnęła z rozpaczą zakonnica. — Zdaje się, iż Bóg nas opuszcza!
— Zatem pragnęłaś siostro w jakimś ważnym celu zobaczyć się z panem Desvignes?
— Ach! w ważniejszym niż pani możesz sądzić. Wystarczyłaby mi jedna chwila widzenia się z nim dla powstrzymania strasznego niebezpieczeństwa, jakie zagraża ukochanej przezemnie osobie! Przybyłam tu z Paryża dlatego umyślnie pełna nadziei, a teraz widzę się być rozbrojoną, bezsilną! Ach! czy pani nie wiesz przynajmniej, do którego z miast Anglii wyjechał pan Desvignes?
— Nie wiem tego.
— A więc nie mam nawet sposobu przesłania mu depeszy... Żadnego środka ratunku... Żadnej nadziei!.. Och Boże... Boże! jakże straszliwie doświadczasz to biedne dziecię!
I mimo zwykłej siły i odwagi, zakonnica wybuchnęła łkaniem.
— Odwagi siostro... odwagi! — rzekła zarządzająca hotelem. — Bóg może ci zesłać niespodziewaną pomoc.
— Odwagi... o! tak... masz pani słuszność, potrzeba mi jej wiele... a na nieszczęście nie posiadam jej już — odparła