zabranych zamordowanemu, przejrzał wszystkie meble, spalił niektóre papiery i o drugiej po północy wracał do siebie na ulicę Tivoli.
Tegoż samego dnia, o godzinie dziewiątej rano, naczelnik policyi z pomocą swego sekretarza, otwierał w swym gabinecie obszerną dzienną korespondencyę. Obaj się śpieszyli i przebiegając oczyma adresy mnóstwa listów, klasyfikowali je, bardziej ważne znacząc czerwonym ołówkiem.
— Ach! — zawołał nagle sekretarz, zatrzymując się pośród czytania.
— Cóż takiego? — pytał naczelnik.
— List, zasługujący na najwyższą uwagę.
— W jakim przedmiocie ów list?
— W przedmiocie zbrodni, popełnionej przy ulicy Joubert.
— Czytaj mi go coprędzej...
Sekretarz począł czytać głośno:
„Gdy pan odbierzesz ten list, ja żyć nie będę; rozsadzę sobie czaszkę wystrzałem z rewolweru, przed śmiercią jednak, chcę ci wyjaśnić nierozwiązalną dotąd zagadkę, na odkrycie której włosy ci z przerażenia staną na głowie.
„Ów człowiek z ulicy Joubert, Edmund Béraud, kupiec dyamentów, został przezemnie zamordowanym. Odnajdziesz pan jego trupa i jego papiery w domu, w którym ja śmierć sobie zadam.
„Wystarczy ci ku temu otworzyć szafkę, będącą