Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/1125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mam.
— Przy sobie?
— Tak... noszę go zawsze przez nawyknienie, od czasu moich podróży.
— Dobrze więc... Daj mi swój rewolwer, a będziesz widział, co zrobię. Ha! ona mnie więc porzuciła, ta nędznica, a z tamtym żyje... To nadto!... Muszę ich schwytać na gorącym uczynku...
— A wtedy? — pytał irlandczyk.
— Wtedy... zabiję ich razem oboje... słyszałeś? Mam wszelkie prawo ku temu... Sądy mnie uniewinnią, jestem tego pewny...
Od kilku chwil Loiseau w uniesieniu głos podniósł, wskutek czego poczęto na nich obu zwracać uwagę w piwiarni.
Scott spostrzegł to.
— Uspokój się... — rzekł zcicha. — Na co wtajemniczać obcych ludzi w domowe swe sprawy? Skończ swój kieliszek absyntu i umykajmy. Zaprowadzę cię tam, dokąd chcesz iść...
Loiseau jednym tchem wypróżniwszy kieliszek, podniósł się, a rzuciwszy na stół pieniądze, wyszedł z irlandczykiem.
— Gdzie idziemy? — zapytał, skoro znaleźli się na ulicy.
— Na stacyę winceńskiej drogi żelaznej. Lecz ty nie zajdziesz... nogi drżą pod tobą...
— To z gniewu, ze wzburzenia...
— Wsiądźmy do fiakra... Oto właśnie jest jeden.
Tu pomocnik Arnolda Desvignes wskazał powóz, kierowany przez angielskiego woźnicę, który oczekiwał już przy trotuarze.
Wsiadłszy weń wraz z Eugeniuszem Loiseau, zawołał:
— Bastylia... droga żelazna!
Fiakr ruszył z miejsca.
Introligator, rzuciwszy się w głąb powozu, wymawiał zdania przerywane, gestykulując jak człowiek obłąkany.
— Dlaczego sobie zaprzątasz tem mózg daremnie? — rzekł Scott. — Potrzeba ci teraz zimnej krwi, rozwagi...