Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/1108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A! to pan... — rzekł lekarz, poznawszy go odrazu. — Twoja obecność przekonywa mnie, żeś widział się ze swą kuzynką, oraz żeś otrzymał jej zezwolenie. Natychmiast podpiszę dla niej uwolnienie ze szpitala, sądzę albowiem, iż bezzwłocznie będziesz ją chciał zabrać.
— Tak... radbym, panie doktorze, gdyby można...
— Czemu nie? Lecz masz pan powóz?
— Mam fiakr nader obszerny, wygodny, i ubranie dla niej.
— Weź pan to ubranie i pójdź za mną. Oddasz je infirmerce, poczem zaczekasz na mnie w mym gabinecie.
W pół godziny później Wiktoryna w ubraniu, prowadzona przez dozorczynię, ukazała się we drzwiach gabinetu.
Na widok Pawła uczuła dziwny ból w sercu, potok łez spłynął po jej twarzy.
— Dlaczego płaczesz? — wyszepnął tkliwie, biorąc jej rękę. — Nasze wspólne szczęście rozpocznie się teraz.
I zwolna, bardzo ostrożnie, z uwagi, iż bym mocno jeszcze osłabioną, zaprowadził ją do powozu, który miał ich zawieźć do Saint-Maur.
Wiliam Scott, a raczej ów mniemany burgundczyk, oczekiwał na nich przed domkiem.
— Racz pani objąć w posiadanie swój mały raj ziemski — rzekł do Wiktoryny. — Wszystko jest już przygotowanem na twoje przyjęcie. Możemy zasiąść do stołu’...
Paweł przedstawił irlandczyka, jako najlepszego swego przyjaciela i Wiktoryna podała mu rękę.
Czuła się szczęśliwą, widząc się na wsi, pośród pełnego światła, zieloności i kwiatów.
Po śniadaniu wyszli we troje nad brzeg Marny, gdzie zasiadłszy pod wielkiemi drzewami, rozmawiali o wielu przedmiotach, z wyjątkiem tych, jakie wszystkim trojgu głównie myśl zajmowały.
Dzień zeszedł prawie wesoło.