Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/1087

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Niestety! ta nieszczęśliwa jest całkiem ubogą. Nie ma kawałka chleba na pożywienie się, ani grosza na zapłacenie mi komornego...
— I pani jej kredytujesz?
— Nie mam serca wyrzucić ją na na ulicę z jej małą córeczką.
— A! ona wiec ma córkę przy sobie?
— Tak... biedne, małe stworzenie, najczęściej zgłodniałe.
— Dlaczegóż Joanna Desourdy nie zajmie się pracą?
— Szukała wszędzie roboty, lecz nigdzie jej nie znalazła. Powynosiła całą swą garderobę do lombardu, ażeby mieć za co kupić nieco pożywienia, obecnie wszakże jestem pewną, iż nie ma co wynieść, posiada albowiem tylko ostatnią suknię na sobie. Dziecka jej mocno żałuję... ale co począć... nie jestem bogatą. Zmuszoną, jestem ciągnąć korzyść ze wszystkich lokalów, płacąc sama drogo właścicielowi domu, ztąd jeśli w końcu bieżącego tygodnia nie uiści mi mojej należności, będę zmuszona ztąd ją usunąć.
— Wstrzymaj się pani z tem... — zawołał żywo inspektor. — Nie leży to w naszym interesie. Przeciwnie, nie chcemy tracić jej z oczu. Po upływie tygodnia skredytuj jej pani jeszcze następnych dni osiem. Administracya zwróci to pani. Tu łatwiej nam będzie mieć nad nią dozór.
— Lecz jeśli sama usunąć się zechce, ja jej przytrzymywać nie mogę.
— Rzecz naturalna... W takim wypadku wyśledzić trzeba, dokąd się uda. Będę tu wstępował codziennie dla powiadomienia się, czy nie zaszło co nowego.
— Licz pan na mnie, panie inspektorze.
— Liczę na to, a działając w imieniu administracyi, proszę, ażebyś pani przyjąć raczyła tę drobnostkę, jako wynagrodzenie za lokal dotąd niezapłacony, a oraz i następny kredyt dla Joanny.
Tu wsunął w rękę gospodyni banknot stufrankowy, który taż z miłym przyjęła uśmiechem.